Wytargałam z dna szafy dziergadło, które czekało na swój the end.
Oczywiście ja, jak to ja, wzięłam się za niego w największym natłoku obowiązków. Posłużył mi do zachowania psychicznej równowagi. Głowa ma wypchana aktywami, pasywami, kosztami, przychodami i obrotem materiałowym, baaaardzo potrzebowała przewietrzenia szarych komórek. I tak oczko, po oczku w kąciku przy nocnej lampce skończyłam.
Wiele razy słyszałam stwierdzenie; że jak to jest możliwe; że ja energiczna, rozhasana, rozgadana i roztrzepana (czytaj: z motorkiem w dupie) - potrafię w ciszy i spokoju machać szydłem. Sama nie wiem jak, to się dzieje, ale tak jest. Równowaga w przyrodzie musi być:).
Korzystając wczoraj z obecności mojej siostry i syna, pognaliśmy na pierwszy lepszy trawniczek, aby obfocić moje rękodzieło.
Robienie sobie zdjęć wrrrrr NIE-LU-BIĘ. Jakoś to przeżyłam.
Paparazzi nacykali milion zdjęć z czego wybrałam kilka:
ostatnie siostrzane poprawki
Mokrego Dyngusa :)
pozdrawiam
Jola
Raczej rzadko oglądam kołowce-szydełkowce większość dzierganych na drutach Twój jest śliczny i bardzo twarzowy :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Ja też wolę kołowce na drutach, bo te szydełkowe wydają mi się takie ciężkie i toporne. Jednak ten kołowiec wpadł mi w oko, chociaż nie robiłam go dla siebie :) pozdrawiam
UsuńBardzo fajne, kolorowe wdzianko wyszło.
OdpowiedzUsuńNawet wyszło, chociaż kolory nie moje. I nawet przeszło mi przez myśl, żeby zatrzymać dla siebie:) Pozdrawiam
Usuń