czwartek, 29 sierpnia 2013

Smutne pamiątki

Pisząc wcześniejszego posta o tym, że jestem rasowym mieszczuchem - szukałam przedwojennych zdjęć Wrocławia. Oprócz owych zdjęć znalazłam też kilka pamiątek, które zostawiła nam II wojna. Sami zobaczcie:



Bliżej niezidentyfikowany płot, podziurkowany kulami.




Odłamek pocisku moździerzowego tkwiący w szynie tramwajowej
na ulicy Komandorskiej



Ulica Lotnicza (przed remontem) nosi ślady ostrzału.




Poniemiecka tabliczka znamionowa z tkwiącym w niej
jeszcze pociskiem




Granat trzonkowy, który leżał sobie do niedawna na placu 
przed XIII LO na ul. Haukego Bosaka




Ślady ostrzału



Ślady po eksplozji granatu moździerzowego
na ulicy Jemiołowej




Przestrzelona macewa na Cmentarzu Żydowskim




Nagrobek na Cmentarzu Grabiszyńskim




Tu chyba czas na chwilę refleksji...


Smutno mi









środa, 28 sierpnia 2013

Oliwkowa piękność

Kiedyś moja mama stwierdziła, że może dla mnie zrobić jakąś serwetkę na szydełku, bo ma czas i w ogóle coś by podziabała. Ja długo się nie zastanawiając kupiłam oliwkowy kordonek i złożyłam zamówienie na duuuużą serwetę na ławę. Niestety nigdzie nie mogłyśmy znaleźć schematu na dużą owalną i mocno dziurawą. Nie chciałam gęstej. Zależało mi właśnie na takiej rzadziźnie. Znalazłyśmy fajny pomysł, ale na okrągłą. Decyzja zapadła 
i serweta robiła się okrągła.  Jak twierdzi mama początek był całkiem przyjemny, bo okrążenia małe i robótki szybko przybywało. Potem gdy serweta nabrała już rozmiarów zauważyłam widoczne znużenie u dziewiarki. Kiedyś nawet rzekła: "wiesz jedno krążenie zajmuje mi pół filmu". Cwana, machnęła jeden dystans i jeszcze  okiem  na film spozierała.


Dziś serweta zawisła na mej ławie. 

Pięknie prezentuje się na podrabianym mahoniu. 

Śliczna. 

Zobaczcie sami.




 Położyłam butelkę, by orientacyjnie pokazać wielkość serwety







Z serwety zostało jeszcze ciut kordonka to wymyśliłam  sobie podkładki pod kubeczek. Powstało kilka prototypów, ale wybrzydzałam okropnie. A to za duże dziury, albo za małe dziury 
i w ogóle chcę mniejsze. Dobrze, że dziewiarka cierpliwie znosiła moje marudzenie i nie pieprzła szydełkiem w kąt. 

A o to efekt:









wtorek, 27 sierpnia 2013

Skubaniec

Jest takie ciasto, które zawsze, ale to zawsze będzie mi przypominać moją babcię. Gdy byłam mała często wakacje spędzałam u niej na wsi.

 Ale się tam działo: skaknie w zboże na przyczepie, prowadzenie traktoru, czy dojenie krowy. Rewelacja! Wtedy nic mi nie śmierdziało i zawsze wszędzie było mnie pełno. Typowo męskie zajęcia bardzo mnie pociągały. Dużo czasu też spedzałam 
z dziadkiem w warsztacie i wbijałam gwoździe w co wlezie. Dziadek był stolarzem i miał anielską cierpliwość do mnie. Największą katorgą dla mnie było gdy babcia prosiła bym nazbierała "trochu owoców na kompot, bo sie chłopom bedzie chciało pić". Ło jeju jaka mnie wtedy ogarniała niemoc. Szłam z tym garnkiem do ogródka jak skazaniec. Wracałam do domu z garstką porzeczki radośnie obwieszczając: "już narwałam" ! Babcia kręciła głową 
i sama szła po owoce. Jednak gdy padło hasło: "zrzucamy 
w stodole siano" pierwsza stałam z widłami (takie moje małe) 
i czekałam.

Wracając do ciasta, to babcia zawsze je robiła tak, że nigdy nie widziałam kiedy. Tu się zakręciła, tam kurkom jeś dała, masło ubiła 
i lucerny nasiekała, a w międzyczasie powstawał skubaniec. 
Do jego upieczenia podkusiała mnie koleżanka. Przyniosła mi dżemiki własnej roboty wiśniowo-pożeczkowe. Słodkie i kwśne, to tylko na skubańca. 


PRZEPIS:

- 3 szklanki mąki
- 0,5 szklanki cukru pudru
- 4 żółtka
- 1 margaryna 
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia


Wszystkie składniki zagnieść razem i włożyć na pół godziny do lodówki. Potem skubać ciasto na blaszkę wyłożoną pergaminem. Na wierzch wedle fantazji nałożyć dżem i można dołożyć jeszcze inne  owoce. Ja dałam brzoskwinie, które lekko opruszyłam mąką. Na wierzch nałożyłam pianę ubitą z czterech białek ze szklanką cukru pudru.
                                                 Proste prawda? 

Mój wykon:











:) :) :)  







poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Mieszczuch

Jestem typowym mieszczuchem. Tu się urodziłam i wychowałam. Na wsi czuję się świetnie przez ok 2 tygodnie. Potem zaczynam już tęsknić za gwarem miasta.  Lecz Wrocław to nie tylko beton. Owszem są tu PRLowskie budynki, nowoczesne gmachy tak jak Sky Tower, który wcale nie rzucił mnie na kolana. Są osiedla 
z wielkiej płyty,są przepiękne nowe osiedla urządzone ze smakiem
i przepychem, ale są również stare poniemieckie kamienice. Te lubię najbardziej. Na niektórych do dziś pozostały dziury od kul z czasów II wojny. Można znaleźć niemieckie napisy na elewacjach. Część kamienic odrestaurowano i pozbawiono ich tego wyjątkowego klimatu. Część jest kompletnie zaniedbana... a szkoda. 






Ten dom wybudowano w 1927 roku. W czasie II wojny ocalał, bo tuż obok był szpital, którego Niemcy nie bombardowali. 


To dom z mojego dzieciństwa.


Dziś w miejscu rzeźby rośnie ogromna topola biała.
A w byłym szpitalu mieści się Zespół Szkół.


Mam rodzinkę na wsi i oni nie wyobrażają sobie życia w mieście, tak jak ja na wsi. Akurat mieszkam w takim miejscu, że wystarczy wsiąść na rower by po chwili leżeć na trawie nad rzeką Dobrą. 
W sobotę objechaliśmy na rowerach pół Wrocławia i to przede wszystkim tę zieloną część. Piętnaście minut spacerkiem od centrum jest takie miejsce:






To park Szczytnicki. 

Zdjęcia nie są najlepsze ponieważ wykonałam je telefonem. 
A telefon jak sama nazwa wskazuje służy do telefonowania (masło maślane). Nie posiadam smartfona z mega pikselami. Mam mój ulubiony zwykły fon :).

Po mimo bólu tyłka po sobotnich wojażach, to w niedzielę również pojechaliśmy brzegiem Odry w stronę Mostu Milenijnego:






Oczywiście nie zapomniałam o moim ptaszysku. Czapla siedziała tym razem na latarni tuż przy Mostach Jagiellońskich. W końcu to wrocławianka, więc wolno jej siedzieć na latarni. Typowy mieszczuch jak ja :)



POZDRAWIAM



piątek, 23 sierpnia 2013

A cóż to za ptaszysko ?!

Co dzień rano muszę pokonać prawie cały Wrocław, by dotrzeć do pracy. Taka kurcze wycieczka krajoznawcza. I dzień jak co dzień jadąc przez Mosty Jagiellońskie widziałam siedzące nad brzegiem Odry duże szare ptaszysko. Owe ptaszysko wielkości bociana, zawsze siedziało w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, czyli takie trochę przygarbione. Długi dziób opierał sobie na podgardlu. Ani razu nie zastanowiłam się cóż to za ptak. Parę dni temu  tradycyjnie jadąc do pracy,  rzuciłam okiem w kierunku Odry  będąc pewna, że znajomy ptak już tam siedzi i czeka na swoje śniadanko... Heh cwaniak, ja na swoje śniadanie najpierw muszę zarobić.


Ale zaraz, zaraz ...

Nie ma go ! 

Jeszcze raz skręcam sobie kark i próbuję dostrzec czy jest, nim całkiem zniknie mi z pola widzenia Odra i " miejsce szarego ptaka".
Dlaczego zainteresowałam się nim dopiero gdy go zabrakło? Do tej pory traktowany był przeze mnie jak element krajobrazu.
Wróciłam do domu i zaczęłam buszować po internecie szukając podobizny takiego właśnie ptaszyska.


Już wiem!!!

Wiem jak się nazywa !



Jest ranek.

Jadę do pracy. 

Mosty Jagiellońskie.

Wlepiam wzrok w kierunku rzeki....

Jest!!!

Siedzi "moje" ptaszysko.

Jak zawsze przygarbiony.

Czeka... na śniadanie ?



Gdzie się podziewałaś czaplo ?


Brakowało mi Ciebie :)

















czwartek, 22 sierpnia 2013

Kot będzie wisiał na ścianie.

Praca nad kotkami wre. Ten kto, to robił wie ile czasu pochłania stawianie krzyżyków na kanwie. Ostatnio skupiłam się nad wyhaftowaniem kociakowi zadka i wzięłam się za tło. Jeszcze została głowizna i nadal ....tło. Nuuuda. Można zasnąć przy dzierganiu tego przeklętego tłaaaaa. Nie ma bardziej monotonnego i nużącego zajęcia. Aczkolwiek wizja gotowych kociaków, wiszących na mojej ścianie jest bardzo kusząca, więc nie poddaję się. 
Ja jak każdy artysta (hłe hłe hłe), mam prace, które wykonałam do tzw. "szuflady".  Zrobiłam i leżą. Nie mam na nie pomysłu...

Tak wygląda obecnie kotek. W zbliżeniu widać krzyżyki.
 Żmuuuudna robota.






Poniżej konik. Wyhaftowała go dla mnie siostra.
 Wisi na honorowym miejscu.


Z bliska widać drobniutkie krzyżyki.




A to zebra wyhaftowana przez moją mamę do pokoju Pitera.







I na samym końcu zdjęcia wymiętolonych moich prac, 
które zalegają w szufladzie:



Obydwie prace wykonałam haftem gobelinowym. Pierwsza przedstawia brzózkę i jakieś chałupki, konkretnie to obrazek ma tytuł wiosna.

Drugi zaś miał być łąką z ogromnym drzewem, a w jego cieniu widać kapelusz odpoczywającej dziewczyny. Tuż obok pompa....
Dla mnie to jeden wielki bohomaz. Kolory użyłam wg wskazówek producenta kanwy. Patrząc na drzewo użyłabym ciemniejszych kolorów, a niebo zrobiłabym bardziej "żywe". Dlatego ta praca leży w szufladzie. 
.
.
.
.
.
Napracowałam się przy niej. 
.
.
.
.
  .  
Schowam ją do szuflady....



POZDRAWIAM  :)






sobota, 17 sierpnia 2013

Przekładaniec ciotki Klotki

Zbliża się rodzinna imprezka i mama złożyła mi pilne zapotrzebowanie na cosik słodkiego. Przeglądałam przepisy w necie by upiec coś nowego czego jeszcze nie robiłam. Jakoś żaden nie przypadł mi do gustu. Chciałam by ciacho było z kremem, ale zarazem lekkie i nie mulące. Ciasta z masą krówkową lub
 z grubaśną polewą czekoladową zdecydowanie wolę 
w chłodniejsze pory roku. Latem sprawdza się bita śmietana
 i owoce.

Zmiksowałam kilka przepisów w jeden. Z każdego podchwyciłam jakiś pomysł 
i wyszło mi takie coś:

Upiekłam biszkopcik, a o to przepis:

- 4 jaja
- 1 szklanka cukru
- 0,5 szklanki mąki ziemniaczanej
- 0,5 szklanki mąki przennej
- 3 łyżki wody

Żółtka oddzielamy od białek. Białka ubijamy z cukrem na "sztywno". Dodajemy żółtka, wodę i obie mąki. Miksujemy ale krótko, tak by składniki połączyły się.
Pieczemy na pergaminie w temp. 180 stopni aż się zarumieni. Mój biszkopt wyszedł z bąblami , jakiś taki trendowaty.


Biszkopcik posmarowałam masą budyniową. Zrobiłam jej więcej niż przewiduje standardowy przepis.  Przepisów w inernecie bez liku, więc nie piszę. 





Na krem budoniowy wyłożyłam mus jabłkowy połączony z agrestową galaretką.





Jak jabłuszka stężały, wywaliłam na nie kolejną warstwę masy budyniowej. Na masę poukładałam biszkopty. Na biszkopty wylałam tężejącą galaretkę.




Na galaretkę dałam resztę kremu budyniowego, ale już cieńszą warstwę. Wierzch posypałam tartą gorzką czekoladą.  Można również opruszyć prażonymi wiórkami kokosowymi.




Ciacho całą noc "odpoczywało" w lodówce, a rano wyglądało tak:





Małe kawałki nie chciały współpracować i wywracały się:


A moje uwagi hmmm. Następnym razem użyję inne biszkopty. W sprzedaży są takie podłużne (w kształcie psiej kości hi hi) i może dam troszkę mniej kremu. 
Reszta bez zmian. Ciacho pycha. 



SMACZNEGO I POZDRAWIAM  :)